Sylwia Pupek

View Original

Depresja to choroba duszy, ciała i umysłu

Depresja to choroba duszy, ciała i umysłu. 

Nie ma możliwości wyleczenia jej lecząc tylko jeden z aspektów. Należy przyjrzeć się wszystkim trzem. 

Ludzie pogrążeni w depresji nie mają sił ani energii do życia, do wstania z łóżka, do najzwyklejszych czynności codziennych. 

Są wiecznie zmęczeni. 

Brak im motywacji, a każda, najdrobniejsza nawet czynność, jest dla nich na miarę gigantycznego wysiłku, do którego potrzeba ogromnej siły i energii, której nie mają. Często poszukują więc źródeł energii do życia, łącząc się energetycznie z drugim człowiekiem. 

Nic dziwnego, gdyż w momencie przyjrzenia się tym, co w ich polu energetycznym się dzieje, zobaczyć można ogrom podpięć ciągnących z nich życiodajną energię. 

Jak do tego dochodzi?

Moment zejścia człowieka w niskie wibracje, poprzez różne życiowe sytuacje i wydarzenia, jest świetnym początkiem, by inne osoby, nisko wibracyjne (czytaj z niską ilością życiodajnej energii), podpięły się pod taką osobę, by móc żyć. 

To najprostszy sposób na przetrwanie dla takiego człowieka. 

Nie wystarczy jednak samo usunięcie podpięć od osoby pogrążonej w depresji, gdyż wkrótce sytuacja się powtórzy. 

Takie działanie jest tym samym co posprzątanie domu u człowieka, który jest bałaganiarzem, bez zmiany nawyków już po chwili dom ów będzie zawalony gratami, w zlewie piętrzyć się będą brudne naczynia, a podłoga wkrótce pełna będzie kurzu.

Podobnie jest z depresją.

Depresja to informacja, że dana osoba nie żyje własnym życiem i nie wykorzystuje potencjału, z jakim tu przyszła, że zaplątała się w gąszczu oczekiwań, reguł, zasad i norm, aby być jakimś, by być akceptowanym, przyjętym przez innych i kochanym.

Póki nie uwolni się z tego, póki nie rzuci tego w cholerę i nie zacznie odkrywać siebie prawdziwego, poznawać i przypominać sobie, kim jest i po co tu przyszedł, na ziemię, póty jego ciało, umysł i dusza zostaną zatrzymane w mroku podziemi. 

Te łańcuchy, które dziś wydają się nie do zdjęcia, są łańcuchami które sam możesz zrzucić decydując, że od teraz zaczynasz inaczej żyć. 

Zacznij więc każdego dnia, w którym sam oddech wydaje się być ponad Twoje siły! 

Zapytaj siebie:

„Czy ja …. (Twoje imię) mogę zrobić dziś maleńki chociaż krok w stronę zmiany? Jaki mały krok mogę dziś zrobić, a który wydaje się być gigantycznym?” 

…wstać z łóżka i wypić kawę przy stole? 

…zmyć naczynia piętrzące się w zlewie? 

…wziąć prysznic? 

…ubrać się?

…wyjść na spacer? 

Jedna rzecz, jedna czynność, na którą brakowało Ci sił przez ostatnie x czasu… 

I od tego zacznij dziś i rób to każdego dnia zadając sobie to pytanie. 

Nie będzie łatwo…, wiem to, ale wiedz, że nie jesteś sam w tym wszystkim. 

Przez prawie 20 lat byłam w depresji udając, że wszystko jest ok w moim życiu, chodząc do pracy tylko dlatego, że miałam córkę na utrzymaniu i wstyd tak potężnie przygniatający, który nie pozwalał mi się przyznać przed światem, że jestem słaba i potrzebuję pomocy. 

Trzymało mnie to skutecznie w ryzach i zmuszało do nakładania codziennie masek, uśmiechania się i czekania, kiedy ktoś mnie z tego uwolni. 

Ale moment ten nigdy nie nadszedł… 

Więc każdą rzecz, którą osiągałam, po chwili padała w ruinę. Brak równowagi doprowadził mnie do skraju. 

Pech w tym, że każdy, kto patrzył na mnie, widział elegancką kobietę odnoszącą sukcesy, która co pewien czas, z niezrozumiałych dla tej osoby powodów, upada na samo dno. 

(Moje maski wstydu ukrywały wszystko.)

Zapytasz, co mi pomogło? 

Jak wyszłam z tego błędnego koła?

Zaczęłam od małych kroczków. Od zmiany drobniutkich rzeczy. Jednego dnia mi się udawało i robiłam je z lekkością, a innego były dla mnie najtrudniejszym wyzwaniem dnia, które wydawało się nie do przezwyciężenia.

Następnie zaczęłam zmieniać swoje poranki, pracować nad tym, by czuć się dobrze przez większą część dnia. 

Początkowo udawało mi się czuć dobrze przez 10-15 minut w ciągu całego dnia, co było ogromnym sukcesem biorąc pod uwagę wiele lat nielubienia siebie.

Potem czas zaczął się wydłużać. Z 10-15 minut zrobiło się pół godziny, następnie godzina, potem dwie, potem kilka, a te kilka przekształciły się w cały dzień. By ów dzień połączył się w kilka dni, a potem tygodni.

(Dziennik był tym narzędzie, bez którego nie wychodziłam z domu. Pisałam po kilka, czasem kilkanaście razy w ciągu dnia wyrzucając z siebie wszystkie depresyjne myśli, te oskarżycielskie, bezsilne i te przerażające, o braku chęci życia.)

Całość procesu oparta była o przeniesienie mojej uwagi z „inni są najważniejsi” na „ja jestem ważna” oraz z „zewnętrzne rzeczy to priorytety” na „moje wnętrze i samopoczucie to priorytet”.

Nie było łatwo, ale za każdym razem, gdy udało mi się wytrzymać w tej przyjętej zasadzie, dostawałam nagrodę w postaci kolejnych godzin dobrego samopoczucia.

Dawanie sobie uwagi i zmiana patrzenia z „inni” na „ja” spowodowała, że zaczęłam się uczyć i poznawać siebie, zauważać, jaką jestem wartościową osobą, kim jestem. 

Polubiłam spędzanie czasu ze sobą. (Kiedyś trudno było mi wytrzymać w ciszy, już od wejścia musiałam włączać radio, telewizor lub cokolwiek, co odganiało myśli i poczucie bycia. Dziś uwielbiam spędzać czas ze sobą. Telewizora nie mam od prawie 6 lat, radio słucham czasem w aucie. A chwile bycia ze sobą sam na sam celebruję i rozkoszuję się nimi jak najpiękniejszym momentem.)

Dzięki temu wszystkiemu zmieniłam patrzenie na potrzeby moich córek. Stałam się bardziej uważną i cierpliwą. Im więcej miałam dla siebie wyrozumiałości i miłości tym łatwiej było mi ją dać innym.

(Zgodnie z zasadą, co dajesz sobie, to dajesz innym, nigdy więcej niż samemu sobie.)

Kilka lat temu pewna osoba powiedziała mi, że nie ma możliwości wyjść ze stanu, w jakim byłam, że jedyna droga to leki, a skutki uboczne pozostaną do końca życia. 

Nie poddałam się w poszukiwaniu, bo od zawsze towarzyszy mi kluczowe przekonanie, że musi być inna droga i inne rozwiązanie.

I tak też było w tym przypadku. Możesz uznać, że miałam szczęście, że to przypadek… Cokolwiek przyjmiesz stanie się Twoją prawdą.

Ja czuję, że miłość do siebie samego otwiera i uzdrawia, zapełnia luki i wypełnia szczeliny, a to, co wydaje się studnią bez dna, zaczyna nasycać się miłością. 

Przestajemy wówczas szukać swojej pełni na zewnątrz, mamy możliwość zobaczenia drugiego człowieka prawdziwego, a nie pod warstwą wielu masek i filtrów często nakładanych przez nas samych, bo nie chcemy widzieć prawdy z w drugiej osobie. 

A wszystko dlatego, że gdybyśmy tę prawdę zobaczyli, to w wielu sytuacjach nasz umysł wyjaśniłby nam logicznie, w jakie g…się pakujemy.

Toteż poddajemy obróbce obraz drugiej osoby. Poprzez własne braki i oczekiwania, wchodzimy w role i tym samym zmuszamy by druga strona swoją rolę przyjęła.

I pewnego dnia budzimy się w „toksycznym związku”, nieszczęśliwi jeszcze bardziej niż zanim w niego weszliśmy. Szukamy winy wokół i… znajdujemy ją. Bo przecież tak wielu twierdzi, że świat jest pełen narcystów…

Ale skąd ci narcyści? I po co oni Tobie? I czy byliby obok Ciebie, gdybyś Ty czuł, czuła się warta miłości, zaopiekowana, pełna, zadowolona z siebie i tego kim jesteś, gdybyś wiedziała, kim jesteś? – no właśnie…

Wolność jaką możemy sobie podarować rozpoczynając drogę pt.: „miłość do samego siebie i akceptacja siebie” jest najcenniejszym darem! 

A wszystko zależy tylko od Twojej decyzji, Tu i Teraz…, czy jesteś gotów na zmianę kierunku swojej uwagi i wejście na tą ścieżkę?

Czy bez względu na to, jak będzie ciężko nie poddasz się już po pierwszym potknięciu?

Jeśli jesteś gotów i podejmiesz taką decyzję mogę obiecać Ci jedno: już nigdy nie wrócisz do tych podziemi, z których dziś wydaje Ci się, że nie da się wyjść.

Cudownego dnia, Kochani

Sylwia