Dawno, dawno temu…

Kiedyś byłam Sprzedawcą, Handlowcem, potem Managerem, Dyrektorem, Prezesem i właścicielem 2 firm. 

Dziś jestem Mamą, Coachem, Trenerem i osobą, która emocjonalnie wspiera innych w Powrocie do Siebie. 

Moja przygoda z rozwojem duchowym i osobistym zaczęła się dawno temu. W roku 2001 pierwszy raz poszłam do wróżki. Jako 22 letnia, zakochana dziewczyna, miałam nadzieję, że przepowie mi ona świetlaną przeszłość z moim ówczesnym narzeczonym. 

Ona natomiast owszem, przepowiedziała mi przyszłość na kolejne 30 lat i dalej, ale też i opowiedziała o kwestiach wg niej dużo ważniejszych, które dla mnie były czystą imaginacją. 

Bajki o Afirmacjach i Medytacjach

Opowiadała mi o tym jak ważne jest codzienne afirmowanie, jak ważne jest określić cel i go sobie wizualizować i jak nade wszystko ważne jest by medytować, aby połączyć się z tym, co głęboko w nas, z naszym duchem. 

Na tamten moment były to dla mnie tak absurdalne rzeczy, że nawet nie dałam im swojej uwagi. Wiele lat później nasze drogi zeszły się ponownie i z tą samą kobietą zostałyśmy bliskimi przyjaciółkami. Jej życiowe przesłanie wciąż było takie same, na moje wszelkiego rodzaju próby szukania winnych ona odpowiadała – znajdź to w sobie, na wszelkie pytania, dlaczego ktoś jest taki jaki jest, dlaczego mnie źle traktuje, ona odpowiadała – zmień siebie, a zmieni się ta osoba.

Jak to wtedy postrzegałam? Jak wiele osób, gdy słyszy takie słowa. Szukałam na zewnątrz, co powinnam w sobie zmienić. Wiem, takie absurdalne trochę myślenie, bo jedyne co mi przychodziło do głowy wówczas to zmiana stylu ubierania się, fryzury, makijażu no ewentualnie przestać się spóźniać (bo to była moja upierdliwość na tamte czasy). 

Czas poszukiwań odpowiedzi na pytanie „Dlaczego?”

I tak działałam dalej w swojej nieświadomości, napotykając po drodze na różnego rodzaju pułapki, ślepe uliczki i terapie, które zamiast przybliżyć mnie do celu, oddalały mnie od niego, z czego sporo czasu zajęło mi w ogóle określenie, co tym celem ma być. Bo przez długi czas celem była zmiana mojego życia, ale poprzez zmianę wszystkich wokół mnie, tzn. zależało mi, żeby to mój partner się zmienił, żeby rodzina się zmieniła, przyjaciółki, znajomi, ale nie ja, bo wg ówczesnego postrzegania samej siebie, ja nie musiałam się zmieniać, by być szczęśliwą i mieć szczęśliwe życie. To oni MUSIELI się zmienić.

Kiedy był ten przełomowy moment w moim życiu? Kiedy to zauważyłam, że to nie inni mają się zmienić, tylko ja? Kiedy zauważyłam, że nie mam się zmienić, tylko odzyskać prawdziwą siebie, poznać siebie, jaka jestem naprawdę i co to wniosło w moje życie?

Tym chcę się podzielić z Tobą na moim blogu. 

Życie nauczyło mnie, że nie ma dna, z którego nie można by się odbić i czasem potrzebujemy sięgnąć tego dna, by wybić się dużo wyżej, niż byliśmy sobie w stanie kiedykolwiek wyobrazić. Jedyne, co nas ogranicza, to umysł, nasza przeszłość i ciągnące się przekonania i schematy. 

Nasze założenia i wyznaczone cele też nie zawsze musza być ostateczne i czasem warto zatrzymać się i spojrzeć, rozejrzeć wokół, bo być może los podsyła nam inny cel niż sobie założyliśmy, nie gorszy, nie lepszy, ale bardziej zgodny z nami, z naszą duszą. Nawet jeśli nie jest on taki jak sobie przyjęliśmy na początku, to nigdy nie będziemy wiedzieć, dokąd nas zaprowadzi, póki nie zrobimy pierwszego kroku, póki nie zaryzykujemy i nie sprawdzimy.

Moja historia

Od dziecka za cel stawiałam sobie bycie niezależną finansowo. Wczesna wyprowadzka z domu rodzinnego (15 lat) miała być początkiem wolności, wytchnienia i wyrwania się z surowych zasad i rygoru, jaki panował w moim rodzinnym domu. 

Człowiek myśli, że uciekając z jednego miejsca, które mu nie pasuje, uda mu się trafić do raju. Szybko przekonałam się, jak błędne miałam wyobrażenie. Zamiast sielanki i szczęśliwego życia, czekały na mnie nieudane związki, rozczarowania i zawody miłosne, finansowe wzloty i upadki. 

Każde kolejne niepowodzenie pogłębiało tylko moją depresję. Być może Ci, co mnie znają z tamtego okresu pomyślą, „Jaką depresję?”. Zawsze elegancka, zawsze dobrze ubrana, zawsze zadbana. Jak wiele osób, byłam mistrzynią w noszeniu masek, kreowania wizerunku kogoś, kim zupełnie nie byłam. Nigdy nie pozwalałam sobie, aby ktokolwiek zobaczył mnie w innym wydaniu niż zadbaną, elegancką kobietę. 

A co było pod spodem…? Wysypisko. 

Wysypisko emocjonalnych śmieci

Tak mogę określić siebie jeszcze sprzed kilku lat. Były dni, kiedy jedynym powodem do wstania z łóżka była moja kilkuletnia córka. Zmuszałam się do zrobienia jej czegokolwiek do jedzenia czy ogarnięcia mieszkania. 

Tak. Zmuszałam się. 

Pomyślicie, co za matka? Ja też tak o sobie myślałam wówczas i biczowałam się za to, co wcale nie poprawiało mojego stanu psychicznego, a tylko pogłębiało depresję. 

Najgorsze były weekendy, kiedy nie musiałam iść do pracy. Te cholerne weekendowe poranki. Jak ja dobrze pamiętam te uczucie. Przytłaczający strach i lęk, że będę zmuszona siedzieć w domu, sama ze sobą, swoimi myślami i dzieckiem, które ciągle prosiło o coś. Głowę bombardowały mi myśli, co tu zrobić, gdzie wyjść, jak zająć sobie czas, by nie myśleć, by nie czuć, nie czuć tej cholernej wewnętrznej pustki. Nie ważne, czy się z kimś spotykałam, czy byłam w jakimś związku, emocjonalna pustka była tak ogromna, że bez względu na to, ile bym nie otrzymała z zewnątrz wszystko wpadało do niej i znikało.

Przytłaczająca samotność

Miałam znajomych, miałam przyjaciół, a mimo to czułam się tak bardzo samotna. Były dni, kiedy czułam, jakby wszystko przelatywało mi przez palce. Jakbym rozsypywała się na milion kawałków. Nie umiałam sobie poradzić z tym wszystkim, więc szukałam pomocy na zewnątrz, u psychoterapeutów, psychologów, psychiatrów, bioenergoterapeutów, astrologów, numerologów i nie tylko. Był okres w moim życiu, kiedy to wróżki stały się moimi najważniejszymi doradcami życiowymi. Biegałam więc na wizyty minimum raz w tygodniu poszukując rozwiązania swoich problemów. W końcu sama zaczęłam stawiać Tarota- tak było taniej, ale też i wygodniej, bo mogłam to zrobić w każdym momencie. Tarot jeździł ze mną do pracy, nie rozstawałam się z tymi kartami. Jakie były tego efekty? Czy zmieniło się coś? Doszło do tego, że nie potrafiłam podjąć decyzji bez postawienia tarota, a schematy wciąż się powtarzały, tylko okoliczności i ludzie byli inni.

Praca i życie zawodowe dawało mi poczucie kontroli i jako takiego bezpieczeństwa

Tam wiedziałam, że wiele zależy ode mnie.  Nietrudno mi było zdobywać kolejne szczeble kariery. Stanowisko za stanowiskiem, od Sprzedawcy po Dyrektora sprzedaży aż do właścicielki 2 firm i Prezesa Spółki. 

Szybko pojawiły się też duże pieniądze, a w niedługim czasie na moim koncie widniała ładna suma, o której marzy niejeden gracz Lotka. Kwoty rzędu 1000 zł, czy 4000 zł były tym, czym dla innych 5 zł. 

Kupno nowego auta za gotówkę? No problem! To jak zakup butów w sklepie. Wcale drastycznie nie zmniejszało to mojego stanu konta. 

Dla mnie, dziewczyny ze wsi, która wychowała się w biedzie, gdzie nie było pieniędzy na bilety autobusowe, a do szkoły czasem dostawałam kanapki z tzw. białą szynką…(tak słoninę nazywała moja młodsza siostra), dla dziewczyny, która pierwszy raz kupiła sobie nowy ciuch mając 15 lat, która większość dzieciństwa chodziła w używanych ubraniach i miała nie więcej niż jedną parę butów na sezon, posiadanie takich pieniędzy było czymś kosmicznym, czymś tak nieprawdopodobnym, że nie umiałam tego ogarnąć umysłem.

Osiąganie kolejnego pułapu nie przybliżało mnie jednak do większego szczęścia, gdy tylko dotarłam do założonego celu, stawiałam sobie zaraz kolejny. I tak to wszystko trwało do pewnego zimowego popołudnia. 

Pierwszy mocny znak, żeby się zatrzymać

Byłam wtedy Dyrektorem bardzo znanej firmy związanej z nieruchomościami.  Pewnego dnia rozchorowałam się tak bardzo, że przez wysoką gorączkę straciłam przytomność. Byłam wtedy sama w domu z moja 6 letnią córką. Nie wiem, jak długo byłam nieprzytomna, ale kiedy odzyskałam świadomość, zobaczyłam jak wciśnięta w róg łóżka, skulona siedzi moja malutka córeczka i płacze. Zobaczyłam przerażenie na jej twarzy, strach i rozpacz. 

Wtedy pierwszy raz dotarło do mnie, że jestem naprawdę sama. Sama zdana na siebie. I że nie mogę tak dalej żyć. 

O wypaleniu zawodowym czytałam w magazynach psychologicznych

Dotychczas dziwiło mnie, jak ludzie, mający wysokie stanowiska i pieniądze, decydują się na zostawienie wszystkiego i ucieczkę w dzicz. Ale tego popołudnia i ja postanowiłam uciec. 

I uciekłam. 

Kilka miesięcy później wylądowałam w Anglii. Ucięłam wszystkie kontakty, odcięłam się od przeszłości i uciekłam z nadzieją, że w nowym miejscu zacznę wszystko z innego pułapu, z innego poziomu. 

No i zaczęłam… 

Zaczęłam od samego początku…. Od składania kartonów na magazynie jako magazynier. To był pierwszy policzek w twarz, jaki wymierzył mi nowy kraj i nowe życie. 

Z Dyrektora zostałam Pracownikiem Magazynu

Ale czego niby miałam oczekiwać, nie znając języka? Awansu na Managera? 

Dziwne, prawda? 

A jednak mimo to czułam się skrzywdzona, niesprawiedliwie potraktowana i w głowie kreowałam sobie plan kariery, jaką tu osiągnę jak tylko nauczę się języka. 

Dziwicie się, że wyjechałam do obcego kraju be znajomości języka? Mnie to wtedy nie dziwiło, w życiu wiele razy podejmowałam szybkie decyzje i jakoś wychodziłam na swoje.

 Ten prztyczek w nos, jaki dostałam na początku pobytu w Anglii był niczym w stosunku do niespodzianek, jakie czekały na mnie później.

Nowy kraj, nowe możliwości, nowi znajomi

Miałam ambitne plany, co do swojej przyszłości tutaj. Początki były ciężkie. Zamiast apartamentu, mieszkałam z siedmioletnią córką w wynajmowanym pokoju. Zamiast fajnego sportowego auta, jeździłam rozklekotanym, kilkunastoletnim Peugeotem. Tłumaczyłam sobie, że to wszystko jest przejściowe i że wkrótce ulegnie zmianie. Los jednak szykował dla mnie coś specjalnego, swoistą „wisienkę na torcie”. 

Pewnej październikowej nocy doszło do kłótni między mną, a człowiekiem, od którego wynajmowałam pokój. Zażądał on większej kwoty za najem niż się umawialiśmy początkowo plus pewnych dodatków extra z mojej strony.

W Polsce wiedziałabym, co zrobić w takiej sytuacji. Tu, w obcym kraju, nie miałam pojęcia, jakie jest prawo i czego mogę się spodziewać. W trakcie ostrej kłótni zaczęło dochodzić do rękoczynów z jego strony i chwilę później wyrzucił nas z domu. W środku nocy pakowałam w pośpiechu nasze rzeczy do auta. Tej nocy nie spałam prawie w ogóle, nie wiedząc, co może się stać. 

Tak… zaskakujące, że nie zadzwoniłam na policję, prawda? To tylko kolejny przykład tego, jak się czułam sama ze sobą i jak na siebie patrzyłam, że lęk przejął całkowicie kontrolę nad moim życiem.

Rano odprowadziłam córkę do szkoły, sama poszłam do pracy. Nie wiedziałam do kogo się zwrócić o wsparcie i wtedy pomocną dłoń wyciągnęła znajoma znajomej, u której zamieszkałyśmy tymczasowo, dopóki nie znajdziemy dla siebie kąta. 

Czułam, że w końcu wszystko powoli zaczyna się układać. Dostałam propozycję pracy w biurze, córka poszła do szkoły, pojawiło się światełko w tunelu…

Nieodebrane lekcje wracają spotęgowane

W połowie listopada 2015r, czyli niecałe 1.5 miesiąca później, zostałyśmy „poproszone” o natychmiastowe opuszczenie pokoju, który wynajmowałyśmy. 

Tym razem nie było pomocnej dłoni. Nie zdążyłam też zdobyć środków na wynajęcie samodzielnie ani mieszkania, ani pokoju. Tu w Anglii mało osób chce wynajmować nieruchomości samotnym matkom bez porządnego zabezpieczenia. 

Trafiłyśmy do hostelu dla bezdomnych. Spędziłyśmy tam prawie 4 miesiące. Nic tak nie wpłynęło na moje życie, jak czas spędzony w tym miejscu. 

Czas, kiedy rozpoczęła się najtrudniejsza i najważniejsza droga mojego życia- droga powrotu do siebie! Droga akceptacji siebie i miłości do mojej małej Sylwii.

I to był czas początku OGROMNEJ zmiany 

Pierwsze Święta Bożego Narodzenia, które miałam spędzić bez moich biskich.

Tak, tak. Mając 36 lat wciąż tęskniłam za świętami spędzanymi, jak wtedy, kiedy byłam dzieckiem, w gronie rodzinnego domu, tęskniłam za wyobrażeniem, jakie w mojej głowie wciąż się tliło. 

Tamte Święta pozostaną na zawsze w mojej pamięci 

Sama z córeczką, w hostelu dla bezdomnych. Starałam się, by ona jak najmniej odczuła tą sytuację, że jesteśmy same, bez babci, bez dziadka, że jest inaczej niż przez jej poprzednich siedem lat życia. 

W małym, kilkumetrowym pokoiku siedziałyśmy na łóżku jedząc dania wigilijne. Moja córka płakała, a ja próbowałam ją pocieszyć, że to wszystko jest chwilowe i że najważniejsze, że mamy siebie. Ale dla siedmiolatki to małe pocieszenie….

A potem był Sylwester. Za oknem padał śnieg, a w łóżku obok mnie spała moja córeczka, a ja… płakałam. 

Płakałam nad życiem, jakie zgotowałam sobie i dziecku. Rok wcześniej tańczyłam w noc sylwestrową na balu, wystrojona w piękną suknię, rozbawiona, siedziałam przy suto zastawionym stole wśród znajomych. 

A tego dnia byłam sama. Nigdy nie czułam tak głęboko samotności, jak tamtego dnia. I to był taki moment w moim życiu, moment, w którym powiedziałam: DOŚĆ! Nie chcę tak dłużej żyć! Nie chcę dłużej oddawać odpowiedzialności i decyzyjności za moje życie innym ludziom. Nie chcę ciągle zrzucać winy na innych. A tak właśnie było. 

Zaczęłam od decyzji – wziąć odpowiedzialność za swoje życie

Przez 36 lat zrzucałam odpowiedzialność za to, co złe wydarzyło się w moim życiu, na innych. 

Winni byli ludzie, sytuacje, okoliczności, winni byli mężczyźni. O tak! Oni byli przede wszystkim winni!  Nawet miałam takie powiedzenie, kiedy ktoś pytał mnie, jak to się stało, że straciłam swój majątek, odpowiadałam: „Źle wyszłam za mąż”. Zawsze znajdowało się wyjaśnienie, by odpowiedzialność przerzucić na kogoś innego. 

I właśnie tamte Święta Bożego Narodzenia i noc Sylwestrowa zapoczątkowały największe zmiany w moim życiu. Postanowiłam wziąć odpowiedzialność za swoje życie. 

Czy to było łatwe? Nie! 

Bo wzięcie odpowiedzialności za swoje życie nie jest łatwą rzeczą. Nie uczono nas brać odpowiedzialności za siebie. Za to uczono nas, że wina leży po stronie innych osób, winny jest mąż, żona, szef firmy, pogoda. 

A wzięcie odpowiedzialności to stanięcie twarzą do własnych wyborów życiowych, do podjętych decyzji i powiedzenie na głos: taką podjęłam kiedyś decyzję, takiego dokonałam wyboru i na tamten moment to był najlepszy wybór i najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć.

Bo tak właśnie jest w rzeczywistości. Nie ma nic gorszego, niż wyrządzona sobie krzywda poprzez dowalenie sobie kolejnej chłosty za „błędy” życiowe.

Świadomość, potem AKCEPTACJA, a następnie CEL i ZMIANA

Wszystko to, co nieuświadomione, nie jest możliwe by zostało zmienione. Dopóki więc nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak jest naprawdę, nic nie możemy zrobić.

A prawda jest taka, że sami dokonujemy wyborów naszej życiowej drogi, uwarunkowanych naszymi ograniczeniami, limitami, strachami i schematami. Często mówimy: nie miałem wyboru, nie mogłem inaczej, ale czy na pewno? 

W moim życiu było wiele momentów, gdy mogłam się zatrzymać i coś zmienić, ale ja nie chciałam, nie byłam gotowa, a może miałam doświadczyć tego wszystkiego, by dziś móc się z Wami podzielić moją drogą. 

Nie byłoby to możliwe, gdybym wciąż szukała winnych, gdybym ciągle oskarżała innych. Z mojej perspektywy to jest najważniejszy krok – zobaczyć prawdę w swoim życiu, siebie w tej prawdzie, ale bez oceniania siebie i katowania za to, dokąd sami siebie doprowadziliśmy. Zobaczyć siebie z miłością i wdzięcznością.

Chciałam widzieć efekty JUŻ, TERAZ – skok na głębokie bagna przeszłości

To pewnie żadne zaskoczenie dla Ciebie… Jak wielu, tak i ja, chciałam widzieć jak najszybciej efekty zmian. Byłam tak zmęczona dotychczasowym życiem, że marzyłam, by ktoś za dotknięciem magicznej różdżki zadziałał i sprawił, że moje życie zmieni się w ciągu kilku dni. Byłam zwarta i gotowa na każdy proces, o ile on przyniósłby szybką i skuteczną zmianę.

I tak trafiłam na uzdrawianie przeszłości, uzdrawianie traum, dzieciństwa, potem rodu, poprzednich wcieleń i miliona innych nurtów. Zatonęłam w tym wszystkim na bardzo długi czas, wierząc, że to właściwa droga.

Każdy z nas jest w poszukiwaniu, ale nie każdy określa intencję zanim rozpocznie swoją podróż. Moja intencja była prosta – chcę poczuć wolność od przeszłości, cieszyć się życiem tu i teraz, pokochać siebie i wybaczyć…

Czy praca z przeszłością mi to dała?

Dziś głośno mówię, że nie! Zamiast uwolnić się od przeszłości, ja w niej tkwiłam na dobre wiele lat, zamiast żyć tu i teraz, ja żyłam każdego dnia TAM, zamiast wybaczyć, ja odcinałam kolejne powiązania rodzinne z bólem…., ale wierzyłam, że nie ma innej drogi, jak przez cierpienie i ból, żeby to wszystko uwolnić. Tak było jeszcze do maja 2021r. Co się wówczas zmieniło?

Nowy kierunek drogi

W majową noc, z 12 na 13 maja moje ciało powiedziało DOŚĆ. Tej nocy, około godziny 23:00 wydarzyło się coś, czego do tej pory nie wyjaśniono. Straciłam kontakt ze swoim ciałem, czułam się jakbym zupełnie nie mogła nad nim zapanować. Nie mogłam chodzić, nie mogłam poruszać się, mimo niezwykle czystej świadomości, czułam jak moje ciało umiera.

Tej nocy zabrano mnie do szpitala, podejrzenia były różne, od nowotworów poprzez uszkodzenia wątroby, trzustki, nerek…, po zatrucia pokarmowe. 

Spędziłam w szpitalu 4 dni na wielorakich badaniach, których wyniki pokazywały, że jestem nadzwyczaj dobrego zdrowia w stosunku do tego, co pokazywała rzeczywistość.

W stanie bardzo złym wypisano mnie do domu czwartego dnia. Powiedziano, że nie ma jednoznacznej diagnozy, ale zaleca się branie leków na wszystko, co jest podejrzewane: wątroba, nerki, woreczek żółciowy, błędnik….

Powiedziano też, że poprawa może nie nastąpić, bądź, jeśli nastąpi to niewielka i na przestrzeni kolejnych miesięcy.

Czy wiecie, jaki był to dla mnie cios?

Ta diagnoza była tak przerażająca, że paraliżowała mnie do szpiku kości. Bo jak miałam żyć, sama z dwójką dzieci, bez możliwości poruszania się? Nie było we mnie zgody na akceptację tego stanu rzeczy. Czułam tak ogromny bunt wewnętrzny za niesprawiedliwość…

I czy myślicie, że wówczas miałam ochotę na uzdrawianie przeszłości?

Wówczas jedyne, co dla mnie było ważne, to znaleźć sposób, jak wrócić do zdrowia. 

W kilka dni po wyjściu ze szpitala, gdy byłam w stanie utrzymać siedzącą pozycję postanowiłam wejść w medytację. Byłam tak bardzo zła i rozżalona na wszystko, na Boga, na Wszechświat, na życie, że wchodząc w tą medytację wręcz wykrzyczałam ten swój żal i ból.Moje ostatnie pytania, jakie padły brzmiały: Jak mam teraz żyć, z dwójką dzieci, sama? Jak mam pracować? Skąd mieć pieniądze na życie? A kiedy skończyłam krzyczeć i płakać w pewnym momencie nastąpił dziwny przeskok. Stałam się otoczona jasnością, tak dziwną jasnością przenikającą całą mnie. I poczułam coś, czego nigdy w życiu nie czułam wcześniej, spływającą na mnie błogość i miłość tak głęboką, że nie umiem jej nawet opisać słowami. Miłość, którą mogłoby czuć dziecko w łonie matki, która czeka na nie z utęsknieniem, a ono to czuje. I wówczas pokazały się odpowiedzi na moje pytania… Pokazało się moje przyszłe życie i co mam w nim robić…., jak mam żyć i kim mam być… Że mam pozwolić sobie na BYCIE PO PROSTU SOBĄ, PRAWDZIWĄ, TAKĄ, jaką JESTEM! Kobietą.

….i tak oto wszystko w moim życiu uległo zmianie. Od tego momentu zmieniłam całkowicie kierunek swojego patrzenia na życie, przeszłość i tym samym prowadzenia innych. W tym dniu przestałam zaglądać w to, co było, a zaczęłam uczyć się żyć.