Dawny przyjaciel

"Był moim niechcianym przyjacielem. Latami zakradał się do mojego mieszkania i przesiadywał obok wpatrując się swoimi przerażonymi oczami. Najpierw go ignorowałam, potem próbowałam odpędzić, aż w końcu się poddałam widząc swoje działania bezcelowe.

Przykryłam go więc starymi kocami, przyklepując i wygładzając skrzętnie wszystkie nierówności. Ale i tak spod nich wyłaził. W chwilach, kiedy tego najbardziej nie chciałam plątał się i dyszał za moimi plecami. Czasem przez ten swój głośny oddech nie dawał mi usnąć. Czasem wybudzał mnie w środku nocy. Wstawałam wtedy rano zmęczona, z podkrążonymi oczami, wściekła na niego, na siebie i na wszystkich wokół. Szlak mnie trafiał, że nie potrafiłam znaleźć sposobu, by w końcu pozbyć się go z mojego życia.

Najgorsze w tym wszystkim było, że czy tego chciałam, czy nie, on wciąż był obok. Z każdym dniem nabierając siły panoszył się po moim domu i firmie. Nie pozwalał mi ułożyć sobie szczęśliwie życia z nikim, twierdząc, że nikt nie jest wystarczająco dobry.

Potrafił godzinami jęczeć drapiąc w podłogę, bym w końcu zwróciła na niego uwagę. Bym w końcu go wysłuchała.

Aż przyszedł taki dzień, że z tej swojej chorej rozpaczy zniszczył wszystko, wszystko, co miało dla mnie znaczenie, wszystko, co było dla mnie ważne, wartościowe i na co tak ciężko pracowałam. Nic nie zostało. Ocalił jedynie moją córkę i mnie. I cieszył się, że od tego momentu jesteśmy już tylko we troje. Nie chciałam na niego patrzeć. Nienawidziłam go. Nienawidziłam go za to, że zrobił to wszystko, że nie chciał się odczepić, że wszędzie się za mną włóczył, że nie mogłam przez niego rozwinąć skrzydeł, odetchnąć pełna piersią.

I pewnego dnia postanowiłam, że rozprawie się z nim ostatecznie. Raz na zawsze pozbędę z mojego życia. Wszystko skrupulatnie przygotowałam. Zaprosiłam go na kolację, zasiedliśmy do stołu. On po mojej prawej stronie, choć wolałam, by siedział na przeciwko, jak na konfrontację przystało. Oczy miał smutne. Przerażone (chyba czuł, co zamierzam zrobić). Powiedziałam mu, że mam dość. Dość takiego życia. Że ma się wynosić i nigdy nie wracać. Że go nienawidzę i nigdy nie będzie mi bliski. Wrzeszcząc zapytałam go, dlaczego? Dlaczego mnie tak wyniszcza wewnętrznie? Rzucając wyzwiskami krzyczałam coraz głośniej: czego ty do cholery chcesz? Czego chcesz ode mnie???!!!

Aż w końcu mi odpowiedział:

„Chcę byś w końcu mnie wysłuchała. Byś usłyszała, co mam Ci do powiedzenia. Byś mnie zauważyła, a nie ciągle spychała w kąt udając, że nie istnieję.” 

I tego wieczoru wysłuchałam go. Wszystkiego, co miał mi do powiedzenia. I wspólnie zapłakaliśmy nad naszym losem. 

Dziś nie jest już moim częstym gościem. Rozstaliśmy się w zgodzie i rzadko mnie odwiedza. A kiedy to robi daję mu możliwość wypowiedzenia się. Nie wyrzucam za drzwi, ani nie udaję, że go nie widzę. Zapraszam go do stołu i rozmawiam, słucham z uważnością, a kiedy już wszystko mi powie, przytulam. Wtedy żegna się ze mną i wychodzi spokojny. Wiem, że za jakiś czas znowu do mnie wróci, ale już mnie to nie przeraża.

Mój lęk.”  

Słowa są czasem zbędne. Tak, jak w tym przypadku. Każdy z nas choć raz w życiu doświadczył lęku. I tylko my sami wiemy, jak bardzo chcieliśmy, by on zniknął. Paraliżujący, obezwładniający, zaciskający swe pazury na sercu i gardle. Uniemożliwiał nam chłodne myślenie i racjonalne spojrzenie na daną sprawę. Co byśmy oddali, żeby ot tak, po prostu zniknął? Ale on sam z siebie nie znika... Nigdy nie znika. Dopiero kiedy go wysłuchamy, jeśli mamy na tyle siły, odwagi, dopiero wtedy pokazuje to, czego wcześniej nie chcieliśmy dostrzec.

Autor: Opracowanie własne

Previous
Previous

...takie proste i takie trudne...

Next
Next

Wartości w naszym życiu