Vulnerability

 

Vulnerability

Jest takie słowo w języku angielskim, nie jedyne zresztą, którego dokładnego tłumaczenia w języku polskim nie potrafię do końca odnaleźć – vulnerability. W moim odczuwaniu oznacza ono głębokie odkrycie się przed drugim człowiekiem, pokazanie się bez masek, odsłonięcie nagiej prawdy o sobie.

 

Gdybym miała to przedstawić w formie obrazu, pokazałabym małą, samotną dziewczynkę (chłopca) wewnątrz gigantycznego zamku otoczonego wieloma murami, fosami, uzbrojonego po zęby w artylerię, choć nie posiadającego żadnej ochrony w postaci żywego człowieka. Wówczas vulnerability (odsłonięcie wrażliwych aspektów siebie) byłoby niczym innym jak otwarciem bram tego zamku i wyjściem na zewnątrz, by wszyscy inni zobaczyli ciebie w prawdzie, nie w subiektywnej prawdzie, ale w takiej prawdzie, która nie jest w żaden sposób okraszona tłumaczeniem się, wstawianiem w roli ofiary lub w roli ochrony tej małej dziewczynki.

 

Pokazanie się od tej strony wymaga zdania sobie sprawy z tego, że odsłaniamy najwrażliwszą część siebie i bycia gotowym na to, by zmierzyć się z tym, jak zareaguje świat zewnętrzny.

 

Dziecięca nadzieja

 Jeśli wierzymy, jeśli mamy nadzieję, że nasza wrażliwość zostanie przyjęta tylko ze zrozumieniem, miłością, wyrozumiałością lub współczucie ryzykujemy bardzo dużo.

Ponieważ wszystko składa się z dwóch krańców – tam, gdzie po jednej stronie jest radość, tam po drugiej jest cząstka nienawiści, tam, gdzie jest wrażliwość, jest też cząstka hejtu. Dualność tego świata to pokazuje.

Odsłaniając się więc w taki sposób, musimy brać pod uwagę to, że nie każdy zareaguje z wyrozumiałością, zrozumieniem, miłością czy współczuciem.

Naszym celem pokazania się od tej strony nie może być oczekiwana reakcja drugiego człowieka (a często, nieświadomie, tak jest).

Naszym celem musi być chęć pokazania prawdziwej siebie - tylko tyle i aż tyle. Jednoczesna wrażliwość oraz otwartość i gotowość na zmierzenie się z bólem, który się w nas pojawi, jeśli czyjaś reakcja nas zaboli.

 

Vulnerability dla mnie jest więc niczym innym jak jednym z poziomów naszego wzrostu i niczym więcej - każdy inny cel i każdy oczekiwanie inne niż tylko to, by odkryć siebie i zmierzyć się z reakcją otoczenia, może przysporzyć nam wiele bólu.

 

Dlaczego o tym w ogóle wspominam?

 

Kilka miesięcy temu stworzyłam przestrzeń pod nazwą „Intymne spotkania ze mną”. Tworząc ją tak naprawdę nie wiedziałam jeszcze, czym te spotkania mają być.

 

Wiedziałam tylko, że tym, którzy chcą być w tej przestrzeni, chcę dać coś więcej i coś innego niż to, co jest ogólnie dostępne.

 

 

Dwie strony mocy: jasna i ciemna

Autentyczność schowana za pięknymi obrazkami social mediów.

 

Nikt nie mówi o ciemnej stronie rozwoju osobistego. Na social mediach oglądamy piękne uśmiechy, radość, szczęście, sukcesy innych ludzi i zaczynamy tworzyć w sobie przekonanie, że z nami coś nie tak, bo nasze dni nie zawsze są szczęśliwe.

 

Rodzina nie zawsze nas wspiera, o ile w ogóle, z dziećmi układa się różnie, a i z partnerem czasem nie jest najlepiej.

 

O tym jednak nikt nie mówi.

 

Nikt nie chwali się gorszym dniem i nie wrzuca na o Instagram fotek z zapuchniętymi od płaczu oczyma. Nikt nie publikuje dramatycznych filmików procesów, z jakimi się mierzy.

 

Widzimy tylko końcowy efekt i wydaje nam się, że droga do niego była prosta i łatwa.

 

Gdy przychodzi nam się zmierzyć z dramatem depresyjnych dni, kiedy marzymy o śmierci, zaczynamy myśleć, że coś z nami nie tak, przecież tamta X Coach non stop publikuje swoje szczęśliwe zdjęcia, a tamta Y ma post za postem, pełnym sukcesów.

 „Musi być coś nie tak ze mną.”

 

Może one są inne?

Może one zasługują, a ja nie?

A może przez to, jaka jestem, nigdy, nigdy nie osiągnę nawet połowy życia, jakie one mają?

 

Autentyczność

 

To jedna z najtrudniejszych jakości w byciu Coachem, ale dla mnie najważniejsza. Określa ona wszystko: bycie sobą prawdziwą, szczerość, życie w zgodzie z własnymi wartościami.

 

Co jednak, jeśli nie wiemy, co za tymi słowami stoi?

 

Jeśli nie wiem, czym jest bycie prawdziwa sobą? To jak mam być nią? Co to tak naprawdę znaczy „szczerość”? Co oznacza życie w zgodzie z własnymi wartościami i czym są te wartości? Co dokładnie one oznaczają?

 

Póki nie odpowiemy sobie na te pytania, nie ma mowy o byciu autentycznym.

 

Dla mnie bycie autentycznym to między innymi pokazanie dwóch stron, jasnej i ciemnej mojego życia. By móc to robić potrzebowałam spotkać się z tą ciemna stroną - nadal się z nią spotykam.

 

Nie są to fajne spotkania. Raczej nazwę je jako bardzo trudne, ale wartość z nich jest bezcenna, gdyż pozwala mi na pokochanie siebie taką, jaką jestem. Pozwala mi też na pokazanie moim dzieciom, że mają prawo do swojej jasności i swojego cienia, i uczenia ich i siebie, że jedno i drugie jest ok, i jedno, i drugie kocham.

 

Kiedy mierzysz się z własnym cieniem potrzebujesz stanąć twarzą do tego, do czego nikt, nigdy, przez całe życie stanąć nie chciał


Wspaniale, jeśli masz obok wsparcie wyrozumiałej osoby, która daje ci przestrzeń, bez oceniania. Trudniej, gdy jesteś w tym sam.


Ale nawet jeśli jesteś w tym sam, jesteś w stanie to zrobić.

Może dłużej ci to zajmie, może więcej razy zbłądzisz, ale w końcu dotrzesz tam, dokąd pragniesz - do poznania siebie prawdziwego, bez masek.


Jeśli będziesz to robić z miłością, chęcią zgłębiania siebie, dlaczego stałeś się taką osobą dziś, bez oceniania siebie i bez krytykowania lub mieszania siebie z błotem - osiągniesz sukces.


(to jest ten element, dlaczego z kimś właściwym jest łatwiej, z kimś, kto trzyma odpowiednio przestrzeń – bo daje on/ona przykład i pokazuje, że zasługujesz na szacunek i zrozumienie - coś czego na początku drogi jest trudno dać.)

 

Jesteśmy tak bardzo nauczeni krytykować siebie i oceniać, karać za każde przewinienie

Nic dziwnego, że przychodzi nam to z łatwością. Uczyliśmy się tego od naszych bliskich. Dziś mając kilkadziesiąt lat trudno jest ci zmienić ten nawyk.  

Ale jeśli ty go nie zmienisz, to jak masz to otrzymać od innych, jak możesz oczekiwać, że ktoś cię potraktuje inaczej niż ty sam?


To kolejny plus bycia prowadzonym przez kogoś właściwego, gdy otrzymujemy coś, czego nikt, nigdy wcześniej nam nie dał. 

Kiedy po drugiej stronie siada ktoś, kto daje ci uwagę i współczucie, kto nie ocenia, możesz odczuwać dyskomfort, czuć się nieswojo, jakby czegoś ci zabrakło:

 

„Jak to tak? bez oceny? Dziwnie jakoś….”

 

Osoba trafia na mój profil, wybiera mentoring i kiedy otrzymuje przygotowany kilkumiesięczny plan pracy nad zmianą, jakiej pragnie, częstą praktyką, jaką obserwuję jest robienie jak najszybsze przygotowanych zadań, aby zaliczyć, aby skończyć, aby mieć to za sobą, aby przejść do kolejnego… W takim działaniu brakuje najważniejszego - UWAŻNOŚCI i UCIELEŚNIENIA

 

Czasem może wynikać to stąd, że ktoś ma przekonanie w sobie, im szybciej skończy jedno, tym szybciej zacznie drugie, a to przyniesie większą zmianę.

Czasem wierzenie, że od szybkości (i czasem od precyzji) zrobienia czegoś, zależy nagroda – SUKCES i uwolnienie się od przeszłości.

Każdy z tych punktów lub im podobne są mitem.

 

Zmiana zaczyna się dopiero, gdy pozwalamy sobie na organiczny proces i obcowanie z nim, gdy pozwalamy sobie na uważność, szczerość wobec siebie i zauważanie tego, co dzieje się z nami w codziennych sytuacjach.

 

Nie ma takiego zadania lub ćwiczenia, które zmienia życie jak magiczne różdżka

 

Cokolwiek wybierzesz jako opcję instant, jeśli płynie z intencji pt.: „5 minut bólu i po strachu” lub „im szybciej się z tym zmierzę, tym szybciej przestanie boleć”, jest niczym innym jak ucieczką od siebie.

Ty nie chcesz tutaj poznać siebie - chcesz uciec, chcesz wyciąć i obejść bajpasem to, co bolesne i to, co niewygodne.

 

Ale czy kiedykolwiek usiadłeś ze sobą, by przyjrzeć się sobie bez oceniania siebie?

Bez krytykowania?

Bez chęci jak najszybszego pozbycia się tego dyskomfortu negatywnego uczucia???

 

Opowiem ci tutaj pewną historię, która pokazuje to, co każdego z nas dotyczyło lub wciąż dotyczy… Podobne rzeczy robimy ze sobą.

 

Jest późne, sobotnie popołudnie. Siedzimy we włoskiej, klimatycznej restauracji. W tle słychać kojącą muzykę i każdy z nas powoli wczuwa się w odprężający klimat. Złożyliśmy zamówienie bardzo sprawnie, a miła pani kelnerka dodatkowo spełnia nasze prośby o małe zmiany w daniach.

Wkrótce podają przystawki i a po nich główne dania. Jesteśmy w czwórkę. Moje córki, młodszej z nich tata i ja. Młodsza od rana w kiepskim nastroju i mimo późnej pory wciąż nie był on najlepszy.

 

Kiedy przynoszą dla niej wybraną przez nią pizzę, zaczyna marudzić, tego za dużo, to zły kształt, to za mało sosu, to za ciepła, a potem za zimna.

 

Jej tata kombinuje na różne sposoby, „Może to, kochanie? Może tamto… A może fryteczki? A może kurczaczek? A może ryżyk?”

 

Mała kręci głowa i coraz głośniej krzyczy na tatę. Przyglądam się temu, co się dzieje i w końcu przerywam i proszę go, by zostawił ją, by dał jej pobyć w tym, co jest.

„Czemu szukasz dla niej rozwiązania?” – pytam.

„Bo chcę, żeby zjadła.” – odpowiada – „I nie chcę, żeby płakała, a zaraz tak będzie…”


„No i co, że będzie płakać? Nie możesz tego znieść” - pytam.

„Tak, mam dość jej ryku i nie mam siły dłużej tego znosić.” - mówi.

„Rozumiem… Ja jestem i dam radę to znieść. Pozwól jej marudzić…”

 

 

Twój czas na złoszczenie się minął!

 

To jest ten dyskomfort, do którego nie chcemy usiąść.

 

Zaczął się on jak byliśmy mali, gdy na nasz płacz reagowano złością. Mama krzyczała, tata straszył.

 

Zaczął się on jak dawano nam cukierka, byśmy tylko byli JUŻ cicho. I wtedy, gdy nas bito wyznaczając limit czasu na zamknięcie się i skończenie cyrku.

 

Na tym wyrośliśmy i na tym chowają się kolejne pokolenia.

 

Najtrudniej jest usiąść ze sobą, gdy jest źle

 

Proces.

Zróbmy proces.

Rozpiszemy wszystko. Pytanie za pytaniem.

Albo Eft.

Lub Radykalne wybaczanie.

A może list.

A może Theta Healing.

A może poszukać warsztatu jakiegoś…

A może bioenegrtyka, a może Hellinger…

… a może…

 

A może usiądź.

Po prostu.

 

Usiądź i usłysz siebie

 

Cokolwiek robisz, a jest to kierowane chęcią jak najszybszego pozbycia się złego nastroju, jest działaniem ze strachu.

 

Może boisz się, że jak dłuższej w tym będziesz trwać to twój dzień będzie do niczego….

Może panikujesz, że jak pozwolisz sobie na BYCIE, to się nigdy nie skończy….

 

Wszystko jest ok i jest dla ciebie, jeśli robisz to, by poznać siebie, a nie by siebie uciszyć.

 

PERFEKCJONIZM

 

Mamy wyobrażenie bycia perfekcyjnym i widzenia takiego życia, a gdy coś nam nie wychodzi panikujmy.

 

Porównujemy się do tych, których życie według nas jest idealne. Ale czy takim jest naprawdę?

 

Nie. To, że oglądamy czyjeś piękne zdjęcia i sukces goniący sukces nie oznacza, że nie ma w jego życiu ciemnej strony i trudnych dni.

 

Oznacza jedynie, że gdy jest trudno, nie publikuje w sieci niczego. Dlaczego?

Trzeba by zapytać tej osoby. Może dlatego, nie chce pokazać się w świetle bycia słabym. Może „dba” o idealny wizerunek siebie, a może boi się oceny i krytyki innych….

 

To wszystko prowadzi jednak do tego, że własną drogę rozwoju postrzegamy w wyidealizowany i nieprawdziwy sposób.

 

Pytanie, które często zadaję na mentoringu

 

„Jak czujesz, jakie masz wyobrażenie, że jakie będzie Twoje życie, gdy uporasz się z przeszłością, gdy zaczniesz mieć życie, jakiego pragniesz?

Jakie masz wyobrażenie życia ludzi, którzy są bogaci i osiągają sukces?”

 

„(…) że ich życie jest piękne. Budzą się każdego dnia szczęśliwi. Ich relacje z dziećmi kwitną, a z małżonkami układają się wspaniale. Nie maja kłopotów ani problemów, a jedynym z czym się mierzą, jest to, na co wydać swoje pieniądze…” - to częsta odpowiedz jaką słyszę.

 

Dzieje się tak, gdy wydaje nam się, że albo pieniądze są przyczyną naszych kłopotów albo przeszłość i to, w jakich warunkach wyrośliśmy.

 

Moimi klientami są prawnicy, lekarze, pracownicy magazynu,

Właściciele aptek, coachowie, uzdrowiciele, prezesi ogromnych korporacji, kierowcy ciężarówek, właściciele sezonowych biznesów, osoby zatrudnione w sklepach, pielęgniarki, są nimi tacy, co długo zbierają na sesje ze mną i tacy, dla których kwota za moje prowadzenie nie zmienia zbytnio stanu konta…

Nie ma znaczenia stan zamożności ani stanowisko, ani klasa czy przynależność społeczna – każda osoba zasiadająca po drugiej stronie kamery mierzy się z tym samym, pragnieniem zmiany swojego życia, poczuciem się lepiej ze sobą, pokochania siebie, zaakceptowania tego, kim jest, poznania siebie prawdziwego…

 Jeśli sięgniemy głębiej, okaże się, że nie tylko wierzymy, że życie szczęśliwych, bogatych ludzi sukcesu jest łatwe, ale także że prawdopodobnie ich przeszłość była inna. Że mając takie traumy jak my, nie byliby w stanie wyjść z nich w pełni lub że odnaleźli oni magiczny sposób na pozbycie się negatywnych uczuć i złego nastroju, i takowe nie istnieją w ich życiu zupełnie.

Toteż, gdy nam nie wychodzi i co kilka dni wraca zły nastrój lub nawet codziennie go mamy, gdy kłócimy się z dziećmi, partnerem, gdy zawalamy coś w pracy, gdy nasz związek się rozpada lub nie idzie w biznesie od razu wrzucamy siebie na skale porównania z tymi, którzy są ludźmi sukcesu, wiecznie zadowolonymi na zdjęciach i uznajemy, że nigdy, ale to nigdy tam nie dotrzemy - bo zwyczajnie nasze skale się nie pokrywają.

 Odpuszczamy wiec wszystko.

Odstawiamy w kąt medytacje, dziennik. Zrzucamy winę na prowadzących jako nieskutecznych i uciekamy w stare, dobrze znane nam nawyki - bezpieczne i przytulne gniazdko bycia naznaczonym, wyklętym prze los.

 

I tu kółko się zamyka…

 

Gdyby nie twoja duchowość…

 

Po pewny jednak czasie coś nas zmusza do wyjścia stamtąd, z tego starego i zaczynamy podróż od nowa. Gdy tymczasem jedyne, co wyróżnia ich od nas jest ich umiejętność zniesienia naporu negatywnych emocji, udźwignięcia wątpliwości, jakie się pojawiają i niepoddawania się.

Tylko tyle i aż tyle.

 

Tobie jest łatwiej, bo ty…

 

Jakże często słyszę takie słowa. I jakże często sama je kiedyś wypowiadałam i wciąż czasem łapię się na takich myślach.

 

O tym, jaka to iluzja przekonałam się w te wakacje.

 

Kiedy moje dzieci wyjechały na tydzień do Polski, a ja czekałam na ten czas z utęsknieniem, mając plany realizacji wszystkiego, czego robić nie mogłam, gdy one były: siedzenie w medytacji po 6h dziennie, archiwizacje ponad 40 warsztatów, stworzenie kilku nowych kursów i wiele, wiele innych.

 

Gdy wyjechały, pierwszy dzień nie wiedziałam, co mam zrobić. Drugi próbowałam jakoś odnaleźć się w tej sytuacji - przez 7 lat ostatnich nie byłam sama dłużej niż 24h.

 

Kolejne dni pokazały mi, jakim mitem było moje tłumaczenie sobie nierobienia pewnych rzeczy, gdzie przyczyny i powód upatrywałam w obecności dzieci.

 

Moja babcia mawiała „Dla kiepskiej baletnicy to i rąbek u spódnicy…”

 

Jakież właściwe jest to określenie, jak i te „dla chcącego nic trudnego”. 

Wszystko zależy od tego, w która stronę patrzymy i w którą chcemy patrzeć.

 

To jak z miłością…

 

Jeśli chcemy wierzyć, że jesteśmy kochani, będziemy szukać potwierdzenia na ze wnętrz.

Jeśli chcemy wierzyć, że nikt nas nie kocha, także będziemy szukać tego na zewnątrz.

 

W jednym i w drugim przypadku odnajdziemy ewidencję swojego wierzenia.

 

Były moje urodziny.

 

Gdybym wcześniej nie napisała artykułu o tym, jak różnie postrzegamy miłość, gdybym nie zrobiła warsztatu, na którym mówiłam o prawdziwym poziomie uzdrowienia matczynej rany, być może ten urodzinowy czas stałby się absolutnym dramatem.

 

Spędzając go z moimi córkami, wyjechaliśmy na Walię.

 

Jak to jest, że gdy zależy nam na dobrej atmosferze, bo… są święta lub inna okazja, to dzieci dają nam odwrotność tego czego chcemy?

 

Kiedyś tak uważałam. Dziś zadaje sobie pytanie co, jeśli dzieci nie dają nam odwrotności tego, czego chcemy tylko dają to, czego potrzebujemy?

(by wyjść ze skorupy, złudzeń lub zmierzyć się z bólem, traumą, strachem)

 

Tak było i u mnie.

Od rana w piątek było trudno.

Jedna przez drugą krzyczały - każda ciągnęła w swoją stronę. Przed nami były 4h podróży i określony plan. Prócz samej podróży nic z tego planu nie zostało zrealizowane.

Jeszcze niedawno byłabym załamana tym, co się stało, dziś przyglądam się temu odkrywając kolejne warstwy wyzwania, przed jakim postawił mnie wszechświat.

 

Gdy dotarłyśmy na miejsce, wszyscy byliśmy już zmęczeni na tyle, że jedynie sił wystarczyło na kolacje. Moj zasób cierpliwości zmalał do zera, a marzeniem stało się, by obie poszły jak najszybciej spać, abym mogła pobyć chwile ze sobą.

 

Gdy młodsza usnęła, wyszłam z pokoju hotelowego do restauracji.

Cały ów dzień był jednym, wielkim napięciem i stresem.

 

Wiedzieć vs ucieleśniać

 

Poranek dnia następnego okazał się jeszcze trudniejszy - jakby noc skumulowała wszystko. Mimo wiedzy i doświadczenia życie najlepiej konfrontuje nas z tym, co wiemy vs tym, jak to wprowadzamy w życie.

 

Ostatnią rzeczą, jakiej pragniesz o poranku w dniu urodzin, to usłyszeć jak złą jesteś matką, że zostawiasz późna nocą 14 - letnie dziecko i idziesz zająć się sobą.

I ostatnia rzeczą, jakiej pragniesz, to usłyszeć jak bardzo ono nie czuje się ważne dla ciebie, bo według niego dla mnie liczy się tylko to, by się go pozbyć.

 

To ostatnia rzecz, jakiej pragniesz, ale może nie ostatnia, jakiej potrzebujesz?

 

To były dwa najbardziej konfrontujące dni w tym roku, gdzie moje pragnienia mierzyły się z moimi oczekiwaniami, a te skonfrontowały się z rzeczywistością i testem, na ile poradzę sobie z naporem emocji.

 

Skłamałabym, gdybym napisała, że poszło perfekcyjnie i byłam cały czas oaza spokoju.

Skłamałabym, gdybym napisała, że moje urodziny były czasem pełnym radości i miłości, a dzieci chodzącymi aniołami..

 

Zaprosiłam cały Wszechświat do świętowania tego dnia ze mną

 

I tak jak powiedziałam, tak się stało. W tym wyjątkowym dla mnie dniu pojawiło się wszystko, jasne i ciemne, fajne i nieprzyjemne, trudne i radosne…

 

Moje urodziny były 48 godzinami ciężkiej próby wytrzymałościowej, podawaniem mnie wyzwaniu z każdej strony, by pozbyć się oczekiwań i zmierzyć z tym, z czym zmierzyć nie chciałam.

 

- Zobacz, powiedział do mnie - jak Amelce zależało byś miała wspaniałe urodziny, nawet po tort koniecznie chciała jechać dziś dla ciebie, a nie jutro… - tu przerwałam, bo czułam, dokąd zmierzają jego słowa.

 

Po takich dwóch dniach napięć, stresu i ogromu mocnych słów, jakie padły z ust mojej starszej córki być może chciał przekierować moją uwagę na jasną stronę tych urodzin.

 

Próbował to jednak zrobić w sposób, który nie był dla mnie ok, poprzez porównanie jakości prezentów i zaangażowania, jakimi obdarzyły mnie jedna i druga.

 

Dwie strony medalu miłości dzieci

 

Moja młodsza córka obdarowuje ludzi z łatwością swoimi uczuciami i nie kryje ani miłości, ani niechęci do kogoś. Gdy kogoś lubi, chce dać tej osobie wiele. Gdy kogoś kocha, tak jak swoją mamę, dzieli się wszystkim i daje wszystko. Tak ona okazuje miłość.

 

Starsza jest po drugiej stronie. Jest jak druga strona tej samej monety reprezentującej miłość. Jest dla mnie największym wyzwaniem życiowym. Jest małą, nastoletnią, walczącą z całym światem wewnętrzną Sylwią. Reprezentuje sobą to, co we mnie odsunięte na bok, zepchnięte w ciemny kąt.

Gdybym uznała, że tylko taka forma miłości, jaką pokazuje moja młodsza córka jest jedyną słuszną miłością, odrzuciłabym miłość starszej.

Przerywając więc Wojtkowi wywód w pół zdania, powiedziałam, jak ja to odbieram, że obie pokazują swoje uczucia do mnie na różne sposoby.

Od starszej dostałam album ze zdjęciami naszej trójki i naszych kudłatych ulubieńców. To jej sposób na wyrażenie miłości - poprzez robienie prezentów, poprzez pamiętanie o moich urodzinach. Poprzez wydawanie swoich pieniędzy na te prezenty choć mogłaby przeznaczyć je na coś innego.

Stworzyła dla mnie cudowny scrapbook z wydrukowanymi zdjęciami i opisami, który otworzył moje serce emocjonalnie.

 

Młodsza zebrała wszystkie najcenniejsze dla niej rzeczy, ulubione książki, długopisy, bym mogła pisać dziennik, bubble bomb do relaksacyjnej kąpieli, temperówkę w kształcie ukochanego Unicorna i saszetkę z pieniędzmi w środku.

 

Każda z nich kocha mnie po swojemu

 

I tak jest także z tobą.

Wyrażasz swoje uczucia poprzez czyny i zachowania, które według ciebie są symbolem miłości.

 

Gdy więc kontynuacją moich sobotnich urodzin były kolejne trudne, mocne słowa mojej starszej córki skierowane pod moim adresem, wszystko eskalowało, w tym także moje emocje.

 

Byliśmy już u siebie. Poczucie bezpiecznej przestrzeni zawsze sprawia, że tama puszcza i emocje wylewają się na zewnątrz u dziecka.

 

Doszło do ekstremalnej kłótni między nią a mną, ogrom krzyku z jej strony, żali i mocnych słów pod moim adresem. Po około godzinie wyszła do swojego pokoju, a ja zostałam z młodszą.

Siedząc w tym wszystkim, zadawałam sobie pytanie w głowie czy i młodsza kiedyś powie mi takie słowa, czy przeszłość i różnica w towarzyszeniu im ma jakiekolwiek znaczenie… (Kiedyś wierzyłam, że tak. Tego dnia zaczęłam wątpić…)

 

W pewnym momencie wypowiedziałam na głos te myśli pytając: „Czy ty też tak będziesz krzyczeć, Amelko?”.

Na co ona, wtulona w moją pierś przytaknęła mrucząc: „Yhmmm…”.

„Dlaczego?” - zapytałam.

„Bo tak już jest...” – odpowiedział.

 

Kiedy 5 – letnie dziecko mówi takie słowa, człowiek zamiera w bezruchu z zaskoczenia

 

Wtedy przyszło do mnie, że naprawdę tak jest, że nastolatkowie mierzą się ze światem i rodzicami i w ten sposób przechodzą okres dojrzewania, a my, dorośli, ze swoimi ranami, mamy nierealne oczekiwania wobec nich.

Wydaje nam się, że jeśli damy im wszystko to, czym jest miłość, a co my rozumiemy pod tym pojęciem i czego nam zabrakło, wtedy będą nas kochać.

Gdy jednak mimo naszych wysiłków, oni krzyczą, wyzywają nas i szarpią się z nami, zaczynamy osądzać albo ich, albo siebie, uznając, że gdzieś popełniliśmy błąd.

 

A co gdybyśmy przyjęli, że to naturalny proces?

 

Co, gdyby nam ktoś powiedział, że tak jest, po prostu, i że to jest normalne i że nie można tego zmienić, bo to jest ich proces, ale też i nasz - przejścia z bycia rodzicem przytulaśnego malucha na bycie rodzicem dorosłego człowieka?

Co, jeśli ktoś przyszedłby i powiedział, że tak ma być, że to przygotowanie do tego, by było łatwiej nam ich wypuścić z rodzinnego gniazda? Tu być może niektórzy z was albo modlą się o tą chwile albo już cieszą, że nastąpiła.

Ale są i tacy wśród was, którzy nie wyobrażają sobie, że ona nastąpi i rwą włosy z głów na samą myśl - jeśli do nich należysz zachęcam do sięgnięcia głębiej i uwolnienia tego leku. Inaczej wiecznie będziesz obwiniać swoje dziecko, że cię zostawiło, że wybrało siebie i że jest niewdzięczne. To nic innego jak rana porzucenia sącząca się z czasów dzieciństwa (uczę o tym jak ją uzdrowić na warsztacie Kobieta Narodziny).

 

Co zatem, jeśli to naturalny proces i każdy nastolatek musi, MUSI GO przejść, by odkryć siebie i swoją relację ze światem?

 

Co, jeśli uwierzymy w to, uznamy i przyjmiemy, że to tylko etap?

…Trudny.

…Smutny.

…Wkurwiający do granic możliwości, ale tylko etap –

Pożegnania z pulpaśnym maluszkiem i przywitania młodej kobiety lub młodego mężczyzny…

 

Siadając więc w niedzielę rano do dziennika (już wkrótce będę zapraszać Was na 3 edycję warsztatu o tym, jak pracować z dziennikiem!) zdałam sobie sprawę, że to ten czas, kiedy chcę z moją starszą córką porozmawiać. Powiedzieć jej, jak to wszystko, o co miała tyle pretensji, wygląda z mojej strony - ale nie w formie kazania czy dobrych rad mamy Sylwii, a z poziomu właśnie vulnerability, wewnętrznej wrażliwości, odsłonięcia swojego słabego punktu, jakim była moja przeszłość.

 

Stało się dla mnie jasne, że chcę, by poznała prawdę, dlaczego podjęłam pewne decyzje w swoim życiu i czym dla mnie jest miłość oraz jak ja ją okazuję jej i jej siostrze.

 

Mówiłam mocno i konkretnie, bez owijania w bawełnę, nazywałam rzeczy po imieniu…

 

Kiedy rozmowa zbliżała się do końca, powiedziałam jej, że każdego dnia dokonujemy wyborów, jak chcemy się czuć i jak chcemy patrzeć na świat. Że i ona ma wyjście, może patrzeć na mnie jak na samolubną matkę, która jej nie kocha, bo zabrała ją w weekend na drugi koniec Anglii, a wieczorem zostawiła w pokoju i sama wyszła ze swoim przyjacielem świętować urodziny…

 

A może patrzeć na to z drugiej strony, jak na matkę, która mogła zostawić ją samą w domu na cały weekend, wyjechać z przyjacielem i spędzić urodziny w sposób, w jaki chce, ale wybrała spędzić je z nimi obiema, z nią i z jej siostrą zabierając je w ostatni weekend wakacji w magiczne miejsca, gdzie mogły moczyć się pod wodospadem, przyglądać odpływowi morza, a potem łazić po skałach i zwiedzać widoki górskie.

 Co, jeśli ja jako matka, tak wyrażam miłość?

Poprzez gotowanie obiadów, nawet jak jest 21:30, żeby zjadła coś co kocha, poprzez zawożenie jej rano do szkoły, mimo że może jechać autobusem,

Poprzez pozwalanie na spędzanie czasu z przyjaciółmi, kiedy chce i (prawie) jak długo chce?

I co, jeśli nie tylko ja okazuję miłość w sposób, którego ona nie postrzega jako miłości, co, jeśli jej ojciec okazuje miłość także po swojemu?

I co, jeśli w jej odczuciu ojciec daje jej pieniądze na zachcianki, bo według niej chce wykupić swoje winy, a co, jeśli spojrzy na to z innej strony i uzna, że on robi to nie dlatego, że czuje się winny, a dlatego, że tak okazuje miłość, bo może gdy on był młody to nie dostawał pieniędzy od rodziców w ilościach jakich chciał?

 

Przyglądała mi się w milczeniu, a ja czułam, jak zaczyna opadać kurtyna iluzorycznego patrzenia przez nią na moją osobę…

 

Na każdą rzecz możemy patrzeć na dwa sposoby - jak na coś, co nas rani lub jak na coś, co okazuje nam miłość

 

Dopiero dziś poznaję swojego byłego partnera i jego świat. Pozwalam sobie być ciekawa jego postrzegania.

 

Tego zabrakło na początku naszej znajomości. I może dobrze, bo mamy cudowną córkę, której może nie byłoby, gdybym go poznała lepiej już na początku…

Ale z drugiej strony prze to, że tego zabrakło, wiele lat uznawałam, że tylko moje jest słuszne i jedyne właściwe.

 

To trochę jak z ekspresem do kawy, który przyszedł na moje urodziny jako prezent dla mnie ode mnie. Jakimś cudem zamiast czarnego zamówiłam sobie granatowy.

 Czekałam na niego...

Z niecierpliwością chciałam sprawdzić, jak smakuje moje ulubione espresso.

 Gdy otworzyłam pudełko, pierwsze wrażenie – WOW! - wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciach.

 

Drugie wrażenie?

Zaskoczenie…. Do tego stopnia, że zapaliłam światło w kuchni, aby upewnić się, że oczy mnie nie mylą – był GRANATOWY???

 

Jakim cudem wybrałam taki kolor? Do niczego nie pasuje. Pierwsze kilka chwil konsternacja i pytania w głowie, co teraz.

Potem niekończący się wewnętrzny dialog i usilne przekonywanie siebie…

…Może tak miało być?

…Może ma być granatowy?

 

…Ale po co mi taki?

 

…A może się przyzwyczaję? W końcu jest PRAWIE czarny...

 

…Nie, no nie! Nie przyzwyczaję się! Jest granatowy... Nie ma co się oszukiwać.

…A może jak przeprowadzę się do nowego domu będzie pasował do wszystkiego?

….Może tam właśnie będzie granatowo w dodatkach?

…Ale jeśli tak, to już dawno wybierałabym grantowy, a wybrałam czarny, mając do wyboru oba.

 

Stałam tak chwilę i mierzyłam się z myślami i wewnętrznym dialogiem. Chciałam spróbować tej kawy bardziej niż czegokolwiek.

 

I nie chciałam czekać na nową dostawę. Aż w pewnym momencie przyszło do mnie, że to samo robimy sobie z partnerami. Przymykamy oko na to, co nam nie pasuje, bo nie chcemy czekać lub boimy się, że nam zabraknie.

 

Godzimy się więc na półśrodki….

 

Nie są idealni. Nie są tacy, jakich chcemy i jakich pragniemy, ale… może się przyzwyczaimy.

…Może się ich ulepszy.

….Może dopracuje, doszlifuje.

 

A gdy to nie następuje, jesteśmy rozczarowane.

 

Czy wybrałabym go, gdyby przez dwa lata był taki sam jak dziś?

 

Kiedyś ktoś zadał to pytanie. Moja odpowiedź była mocnym „NIE!”.

„Dlaczego?”

„Bo nie podoba mi się to i to i mam nadzieję, że jak będziemy razem to to zmieni.”

„Dlaczego miałby to zrobić?”

„Nie dlaczego, a dla kogo…” – odpowiedziałam – „Dla mnie ma to zrobić.”

„A ty co zmienisz dla niego?”

„Ja? A co ja miałabym zmieniać? Przecież wiedział, kogo bierze” Hahaha, zabawne, czyż nie?

 

Stanęłam na wprost tego ekspresu i zapytałam siebie, jak się będę czuć parząc z niego codziennie rano kawę?

Co będę myśleć dzień w dzień, za każdym razem, gdy na niego spojrzę?

„Że czarny byłby lepszy… Że nie pasuje do niczego… Że mogłam go wymienić…”

 

A jak chcę czuć?

„Że jest taki, jaki chciałam, taki, jaki sobie wymarzyłam i jaki zamówiłam…”

 

Czy teraz, zostawiając ten granatowy będę to czuć?

„Nie.”

 

Więc go odesłałam.

Po prostu.

 

Dlaczego miałby się ktoś zmieniać dla nas?

 

Tylko dlatego, że spotkał nas i my twierdzimy, że musi się zmienić, bo wtedy będzie miał lepsze życie? A co, jeśli jemu jest tak wygodnie?

 

„Jaka jest twoja pierwsza rzecz, jaką robisz rano?” - zapytałam go.

 

„Wstaję i wchodzę na Facebooka, czytam wiadomości na Messengerze.”

„Po co to robisz?”

„Żeby wiedzieć, co się dzieje i kto, co napisał.”

 

„Ok. A potem?”

„Potem wstawiam czajnik i robię kawę. Ścielę łóżko i idę wziąć prysznic. Potem wypijam kawę i robię drugą, żeby szybko ją wypić.”

 

„A potem?”

„Potem jadę do pracy.”

 

„Hmm…, ok. Dziękuje, że mi to powiedziałeś.”

 

Czy taki dzień jest zły? Czy takie postępowania i wybory niewłaściwe?

 

Będą takimi, jeśli będę chciała go dopasować do swojego chcenia i swojej wizji. Jeśli będę chciała go zmienić, uznając, że mój świat i moje życie jest bardziej wartościowe i mądrzejsze niż jego.

 

Ale czym to wtedy będzie?

Niczym więcej jak oceną i zmuszeniem kogoś do zmiany, choć sam tej zmiany nie pragnie.

 

Może być wspaniałym facetem. Może być przystojny jak Brad Pitt, wysportowany jak Jason Statham, romantyczny jak Robert Pattinson z Wampirów, ale to, czy chcę jego świat mieszać ze swoim jest już inną bajką.

 

Czy Wampir dogada się ze Śnieżka?

 

Wątpię. Nie to, żebym była Śnieżką, a on Wampirem ;).

 

Tak często chcemy kogoś przestawić na swoją modłę, zamiast najpierw go poznać.

Kim jest naprawdę ten człowiek?

Czy jego wartości są bliskie moim?

Czy chce je łączyć?

Czy on chce je łączyć?

Czy da się je połączyć, a jeśli nie to, czy któreś z nas jest gotowe zmienić swoje?

 

To pytania wstępne.

 

Gdybyśmy je zadali sobie i dali czas na wzajemne poznanie, wiele problemów w relacjach zniknęłoby.

 

 Ale my pędzimy jak wściekli. Boimy się panicznie samotności i szukamy zastępstwa - jak najszybciej. Boimy się oceny innych i czujemy presję, że powinniśmy kogoś mieć, bo…

 

Kogoś, czyli kogo?

 

Czy jesteśmy gotowi zmierzyć się z presją otoczenia i siłą emocji lęku, żeby poczekać na osobę, której pragniemy w głębi serca, zamiast godzić się na to, by być z kimś, kto tylko częściowo nam odpowiada, mając nadzieję na jego zmianę pod nasze dyktando?

 

Dzieciństwo i jego rany, lęki, że zabraknie, że nie starczy, to wszystko się w nas odzywa - w nas malutkich, skrzywdzonych, wewnętrznych.

 

Kiedy jesteśmy gotowi poznać siebie samych, a nie unikać, odkrywamy swoje słabe, wrażliwe punkty

 

Gdy je odkrywamy i zaczynamy poznawać, zaczynamy akceptować siebie, widzieć siebie. Coraz mniej rzeczy wtedy nas przeraża, bo wiemy, jak funkcjonujemy, znamy swoje mechanizmy, poznajemy swoje lęki i maski.

 

Aż pewnego dnia jesteśmy gotowi je z siebie zrzucić i zacząć żyć w zgodzie z sobą.

 

Autentycznie.

Z miłością,

Sylwia Pupek

 
Previous
Previous

Umarł Król, niech żyje Król

Next
Next

Kobieta przeciwko Kobiecie